Bonżur! Wygląda na to, że ta wycieczka będzie bardziej kulinarna niż mi się wydawało.
A pomarańczy i innego rodzaju cytrusów i ich pochodnych zjem i wypiję za wszystkie czasy.
Wstępny plan miałem taki, żeby pójść w Atlas. To znaczy nie taką książkową, analogową wersję guglmaps, ale góry. Niestety śniegu za dużo, żeby sobie wysoko bezpiecznie połazić, a za mało, żeby na nartach pozjeżdżać. Na szczęście stary znajomy (w sensie długości znajomości, nie wieku) dziennikarz urzęduje w okolicach Agadiru. – Wpadaj, pogadamy o starych kombatanckich czasach, kiedy spaliśmy na saharyjskiej glebie. Aha, tylko u nas to nie kurort, więc nie mamy sklepów monopolowych. – Mądrej głowie… Tym bardziej, że zakazu jak np w Persji tu nie ma. Ot, byle nie gorszyć w miejscu publicznym miejscowych. Potrafią oni przesiedzieć cały mecz przy marokańskiej whisky: tak czasem z przymrużeniem oka nazywają zieloną herbatę z miętą. Już pisałem, że także z kilogramem cukru. Właściwie po paru filiżankach ma się wystarczającą do dziennego przeżycia ilość kalorii. Nie pomaga zapicie sokiem pomarańczowym. Bo pomarańcze też są tu obłędnie słodkie. I nektarynki, mandarynki, klementynki. Pamiętam jak za pierwszym razem wylądowałem w Maroku. Z przewodnikiem w ręku znalazłem najtańszy hotel. Standard adekwatny do ceny. Ale na dziedzińcu rosło wielkie drzewo pomarańczowe. Marokańczycy nawet nie zdawali sobie sprawy, jak wielką atrakcją jest to dla nas, którzy teraz przeżywają mróz i śnieżyce. W posiadłości w której teraz goszczę jest tych drzew z kilkaset hektarów. Na drogę tutaj kupiłem sobie z kilogram mandarynek (2 dirhamy za kilogram). Głupio było mi je wyjmować jak zorientowałem się gdzie jestem. To tak jakby wieźć drewno do lasu czy kobietę do Paryża. Pobliskie Tarudant ma ponoć najlepsze cytrusy. I prześcigają się w długości obranych skórek. A tu w dodatku są też grejpfruty. Przełamują trochę wszechobecną słodycz.
W posiadłości prócz normalnych pokoi jest też apartament królewski. I nie jest to czcza nazwa marketingowa. Właściciel jest w jakiś sposób skoligacony z marokańskim dworem. Jeśli więc najdzie Was ochota na odrobinę królewskiego życia to jest to jedno z miejsc, gdzie warto zajrzeć. No chyba, że akurat król – lub jego goście – zapragną skorzystać z apartamentu. Wtedy zwykli śmiertelnicy są przenoszoni do innych hoteli nawet wyższego standardu. Raz zdarzyło się, że jeden z zaprzyjaźnionych z właścicielem szejków w ten sposób zmienił plany sylwestrowe setce osób. Przywiózł ze sobą nawet własne meble i obsługę. Nie zmieniał tylko kucharza. Kulinarnie standard jest tu także królewski. Większość produktów jest uprawiana i hodowana na miejscu. Między pomarańczami a banami znalazło się trochę miejsca na miętę, warzywa i małe zoo. Zoo w większości do oglądania. Największe wrażenie robią kolorowe papugowate. Te nie są do jedzenia. Podobnie jak pokazowe świnki koreańskie czy lisy pustynne. Ale jadalną resztą zajmuje się tym Rachid, który swego czasu był uznany za trzeciego kucharza Maroka. I był wiceszefem w jednym z najlepszych hoteli Marrakeszu. Tu, na prowincji, to on rządzi w kuchni. I muszę przyznać, że jest super: poczynając od jego sztandarowego dania: łosoś a’la Ambasador poprzez tradycyjne marokańskie tadżiny. Nie brak tu kiszonych cytryn, bez których tadżin się nie obejdzie. A prócz baraninki czy kurczaka, duszone są także małe pulpety z jajkiem sadzonym, soczewica czy…. sardynki w sosie pomidorowym. Atlantyk jest o godzinę drogi stąd. Ryby -pychotka! Merci Marc! Shukran MR-Rachid! I tylko nadal nie skosztowałem kuskusu! Dziś wieczorem ostatnia szansa.
Salaam!
Pomarańczowy Mieczysław
16 stycznia 2017
Domaine Villate Limoune
PS Więcej o posiadłości i mini zoo znajdziecie na stronie www.domainevillatelimoune.com a kilka zdjęć, także te z okolicy, poniżej:
limoune17_078_blg

limoune17_077_blg

limoune17_087_blg

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

limoune17_405_blg

limoune17_278_blg

Podobne wpisy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *