Buenos dias! Bogdan Wenta mówił kiedyś, że piętnaście sekund to dużo czasu. Ale dziesięć to bywa zdecydowanie więcej. Dla gauczów na rodeo.
Patria Gaucha nie rozczarowała. Jak już mówiłem rozgrywa się ona wielopłaszczyznowo. Stowarzyszenia gauczów rywalizują w tak niepoliczalnych dyscyplinach, jak wierność tradycji historycznej, dokładność w rekonstrukcji strojów, zwyczajów, budownictwa etc. Od miesiąca trwały tu jakieś kosmiczne przygotowania. Jedni przywieźli kawałek linii kolejowej, inni zrekonstruowali kuźnię. Wszyscy zbudowali małe chatki. Prawdę mówiąc wyglądają nawet lepiej od noclegowni, w której się zatrzymałem. Razem z innymi gauczami-wolnymi strzelcami, którzy przyjechali tu szukać szczęścia i nieco pracy. I szczęśliwie leży na tyle blisko, że w kwadrans dojdę na festyn i na tyle daleko, że nie słychać całego zamieszania. A dzieje się dużo. Z najbardziej policzalnych konkurencji to szybkość w zapędzeniu bydła lub pojedynczych sztuk czy rzut lassem. Bardzo przydatne na estancjach, ale niezbyt efektowne dla publiki. Poranne konkursy oglądali nieliczni. Wszyscy się nastawili się na ruedę czyli po “naszemu” rodeo. Narowistego konia dwóch umyślnych podprowadza do pala. Tam go przywiązują. Dopóki nie zarzucono zwierzęciu szmaty na oczy, to była niezła przepychanka. Wyglądało to trochę tak, jakby skazańca przywiązywano do pala przed egzekucją. Ale to jeździec miał być skazańcem. Jeśli wytrzymał te dziesięć sekund na rollercoasterze, to jeszcze trzeba było go bezpiecznie zdjąć z wierzchowca i postawić na ziemi. Były przypadki przygniatania gauczów przez konie. Jednak o wiele ciekawiej – z fotograficznego punktu widzenia – przedstawiali się ci zrzucani przez konie. O dziwo, mimo czasem mrożących krew w żyłach upadków, karetka pogotowia wjechała zaledwie trzy, może cztery razy na 60-120 przejazdów dziennie. Raczej proforma. Tak, żeby pokazać, że dbamy o bezpieczeństwo. Bo oczywiście gauczowie bez żadnych toczków, kasków innych ochraniaczy. Tylko kapelutek. Dwa pierwsze dni jechali nawet bez siodeł. Trzymając się – albo i nie, zależy od rumaka- jedynie końskich grzyw. I wszystko przy dźwiękach gitary i miejscowego barda, który na bieżąco podsumowywał melorecytacją występ śmiałków. Z tego zrozumiałem, to były raczej rymy częstochowskie (w wolnym -bardzo- tłumaczeniu mogłoby to brzmieć tak: Oto dzielny gauczo Chuan; koń mu zatańczył obertasa; ciesz się Chuanie, że stłukłeś d… bo mogłeś rozbić głowę. Lub okolice pasa….) ale najwidoczniej formuła jest tu przyjęta i nie razi, a wyjątkowych śmiałków bard wychwalał. I to bez kartki, z głowy. Wszedłem do “reżyserki” i widziałem. Zresztą sam zacząłem się do tego przyzwyczajać i z transu melorecytacji wybudzały mnie jedynie dzwonki oznaczające przygotowanie do dziesięciosekundowej próby. Uodporniłem się nawet na spikera, który nawet pięcio/dziesięciominutowe przygotowania komentował jak akcje podbramkowe w finale mistrzostw świata. Zachowując porównanie piłkarskie: trochę to wyglądało tak, jakby transmisję meczu piłkarskiego rozpoczęto od pobudki i mycia zębów Lewandowskiego. Potem ubiera się, wkłada lewą i prawą skarpetkę, a może na odwrót. Droga do garażu, odpala samochód, wyjeżdża z garażu, jedzie przez miasto (piękne słońce i nie ma korków), wjeżdża na parking, przebiera się w strój piłkarski etc… I potem starczy jeszcze miejscowemu Zimochowi energii na komentowanie dziesięciu (maksimum – jak koń pozwoli) sekund prawdziwych emocji. Z ponad dwustu prób, które widziałem tylko raz koń olał wszystkich. Po zwolnieniu sznurków, zdjęciu szmaty z oczu i smagnięciu batem po prostu… stanął. Ale zdecydowana większość brykała. I to zdrowo. I co tu dużo mówić. Bardziej efektowne były upadki jeźdźców. Choć nie wszystkie ekwilibrystyczne pozycje tutaj skończyły się glebą. A nawet jak któregoś koń podeptał, to też poza siniakami – jak dotąd – nie było wielkich kontuzji. A poza rodeo? Oczywiście tańce, pokazy kuchni tradycyjnej i współczesne grille. Wieczorem po powrocie na kwaterkę cały pachnę dymem, baraniną, żeberkami i kiełbaskami. Nie narzekam. Bo lepiej tak niż innymi aromatami. Na tej fieście jest około 4 000 (słownie cztery tysiące) koni. Że się tak wyrażę: nie zwracam uwagi na ich naturalne spaliny. Których pełno. W sumie najważniejsze, że już nie pada, więc człowiek nie wpada w poślizg.
Hasta la vista!
Gauczo Mieczysław
Tacuarembó, 6 marca 2016