Bom dia! Dotarłem na drugą stronę Atlantyku. Tym razem w miejsca nie tak oczywiste jak poprzednim razem. Choć samolot wylądował w jak najbardziej oczywistym Rio de Janeiro.
Rzekę Styczniową – bo tak się to tłumaczy na polski wszyscy łącznie z nami wymawiają z portugalska – żaneiro. Nawet jeśli jedyny nasz kontakt z portugalskim to Biedronka i jej porto. Hiszpanie mówią po swojemu “chaneiro”. No i Styczniowe “chaneiro – żaneiro” w lutym powitało mnie burzą tropikalną. Czy można według niej regulować zegarki, jak twierdzą miejscowi, to przekonam się za parę chwil. Szczęśliwie udało mi się ominąć centrum i udać się jakieś 100 km na południowy zachód, w okolice Mangaratyby. To jedno z miejsc, do którego z Rio dojedziemy poniżej 3 godzin. Przy takiej pogodzie jak przedwczoraj to niezły wynik. Korki w mieście mogą sprawić, że z dzielnicy do dzielnicy będzie się jechało dłużej. A tu zatoczka czysta. Niebo nie bardzo… Jeśli wierzyć prognozom, to rytm dnia jest ustalony. Z rana fotografowanie, wieczorem burza. Ale póki co nawet burza i słońce za chmurami nie chronią przed opalenizną. Przypiekłem się będąc cały czas pod dachem jak nie przymierzając mięsko w churrascarii. Kiedyś już o tym wspominałem, a i w Polsce jest parę miejsc w tym stylu. Płacisz raz i jesz “olljukanit”. Jasne, że najpierw postarają się Cię zapchać jakąś fasolą i sałatkami. Ale amatorzy dań niewegetariańskich muszą wykazać się cierpliwością. I do nich podejdzie ze szpadą świeżego pieczystego kelner i niemal grożąc nabiciem na nią wmusi kolejną porcje pieczystego. Staram się nie dyskutować z ludźmi uzbrojonymi nawet w szpikulce do szaszłyków. Teraz jeszcze o churrascarię nie zahaczyłem. Ale wydaje się, że to jedno z niewielu miejsc, gdzie możesz zjeść spokojnie. Wszędzie indziej ktoś chce ci podpieprzyć jedzenie. Kiedyś były to oposy, które wskakiwały nawet na stoły jak tylko ktoś się na chwilę odwrócił. Ptactwo różnokolorowe podbiera okruszki chleba bijąc się nad każdą bagietką. Źle trafiły w moim przypadku, bo jest tu chlebek pieczony razem z serem i szynką. Zjadam z okruszkami. Szukam nazwy odpowiedniej jak się to nazywa, bo chyba podobne rzeczy jadłem na juwenaliach w Coimbrze. Też prosto z pieca i też pyszne. Jedyne czego nie chciały wszelakie zwierzęta wcinać to pieczone “serca palmy”. Ot, głuptasy. To, że ja jeszcze do tej pory tego nie jadłem to też wielkie moje południowoamerykańskie niedopatrzenie.rjportobello_047_blg PY-CH-OT-KA! I do tego w pełni wegetariańskie. Z oliwą – a jakże, portugalską 🙂 Smak palmito (palmital) przypomina nieco kasztany (mieszkańcy dawnego CK wiedzą o czym mówię), ale nie jest tak słodki. I do tego podane w gustownej rynience z bambusa. Swoją drogą to niesamowite ile pożytecznych rzeczy powstaje z takiej trawy. Chińczycy budują z tego rusztowania do wieżowców wysokości Twin Towers. Chaty mogą mieć szkielet ze stwardniałych pni. I być wyłożone matami bambusowymi, jeśli pnie się rozłupie wzdłuż. Ba! Nawet gacie które mam na sobie w 90 procentach są bambusowe (oszczędzę Wam fotografii). Taaak, bambus ma wiele zastosowań. Niestety nie odstrasza owadów. Człowiek się tu popsika repellentem odstraszającym zika, ale na to za mało na pasikonika. Jeden, wykorzystując chwilę mojej nieuwagi, wskoczył do caipirinhi.rjportobello_068_blg Alkoholik. Kiedy go przegoniłem skakał ruchami (nomen omen) konika. Szachowego.
Portobello, Stan Rio de Janeiro, 23 lutego 2016
Mieczysław

Podobne wpisy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *