Kalimera! Upały zapowiadają w naszym kraju. Przed wysoką temperaturą uciekłem więc do Grecji 🙂 Na Santorini.
Tak, wiem. Po polsku powinno się mówić i pisać Santoryn. Ale Santorini brzmi bardziej dźwięcznie, nawet bardziej z włoska, hiszpańska niż gre(c)ki. I prawdę pisząc klimat (taki ogólnoludzki, nie atmosferyczny) też jest tu bardziej kosmopolityczny. Greków tu jak na lekarstwo. Na ulicach przeważają Francuzi, Rosjanie i Polacy. Muzyka w barach chilloutowa albo latino. Pierwsze tradycyjne buzuki usłyszałem przy zejściu na słynną Czerwoną Plażę obok Akrotiri. Prawdę mówiąc nie zmieniła się od czasu jak byłem tam pierwszy raz ze dwadzieścia lat temu.
Podobnie jak klasyczna wycieczka – coś w rodzaju triathlonu santoryńskiego – do innych wysp krateru. Wypływamy rano ze starego portu Fira. Po krótkiej przeprawie lądujemy na Nea Kameni: aktywnym wulkanie, który szczęśliwie drzemie. Spacer wokół krateru z fantastycznymi widokami dookoła. Potem półgodzinny postój na kąpiel w Palia Kameni.
Dwadzieścia lat temu miałem jeszcze nie zagojoną ranę więc siedziałem na pokładzie niczym emeryt nie mogąc specjalnie pływać. Tymczasem wszyscy wskoczyli do morza – bo trzeba dopłynąć te pięćdziesiąt metrów. Do małej zatoczki z gorącymi źródłami. Rzeczywiście woda była nieco cieplejsza niż śródziemnomorska. Jednak największą emocją był skok z burty do wody i radość, że się nie zgubiło okularów pływackich, aparatu czy kąpielówek.
Potem jeszcze Thirassia, z fantastycznymi, choć kamienistymi zatoczkami, opłynięcie głównej wyspy i wjazd do portu. To jedne z najlepiej wydanych 26 euro na wyspie. Jedyny minus: start i początek jest w Starym Porcie. Trzeba zejść te 300 metrów i 600 schodów w dół. A po południu podejść. Można ekologicznie i tradycyjnie podjechać na osiołku. Ale nie jestem Panem Jezusem, żeby na osiołku jeździć. Poza tym niektóre spoglądając na mnie od razu spuszczały wzrok w dół (edit: wiem, że nie można spuścić wzroku w górę, ale podkreślam depresję osiołków 😉 ). Jedyną alternatywą dla schodów jest kolejka. W cenie przejazdu osiołkiem. Tiaaa… niestety czytałem Nikosa Kazantzakisa. I do greckich, szczególnie wyspiarskich kolejek górskich, nie mam zaufania. Ruszyłem więc w górę piechotą. W połowie drogi, coraz bardziej zlany potem i wysuszony wewnętrznie zacząłem się zastanawiać czy dobrze zrobiłem. Turystów wybierających schody coraz mniej. Szczególnie amerykańskich, którzy chętnie wjechaliby na górę. Osiołki jak nie zarobią to nie trafią do przytułku, tylko raczej do rzeźni. Trudny wybór. Tym bardziej, że idzie się w ekologicznych oparach. Tych oślich “oparów” jest czasem po kostki. Nawet bez panidemii przydaje się coś do zasłonienia ust i nosa.
W tym upale – bo choć wyjątkowo chłodniej niż u nas, to jednak te 30 stopni było – powoli myślałem że zaczynam tracić głowę. Bo oto przez silny aromat jeszczeniesalami przebijają nuty Channel no 5 i Paco Rabane. Zapachowa fatamorgana? Covid á rebours? Nie. Około 19 na uliczki Firy czy Imerovigli wychodzą instagramerki. Co i rusz człowiek natyka się na “niedbałe pozy” i wzrok utkwiony w zachodzącym słońcu. Co bardziej sławne mają nawet całe zaplecze: fotografa, makijażystkę i zestaw kreacji. Niech was nie zdziwi dzierlatka nagle zrzucająca sukienkę żółtą i wbijająca się w błękit. Albo na odwrót. W najbardziej popularnych miejscach tworzą się kolejki amatorów i amatorek jedynych i niepowtarzalnych ujęć najpiękniejszego zachodu słońca. Ja roztaczałem woń ekologicznego osła (jeszcze nie salami), więc przynajmniej wobec mnie zachowywano stosowny dystans.
Nic to jednak przy popularności Oia. Tam sesje insta, influ, ślubne, panieńskie i kawalerskie odbywają się nawet bladym świtem. Nawet kawy mrożonej nie można się napić, bo wszystko jeszcze pozamykane. Ech, trzeba wracać do Polski. Będzie chłodniej bo tu zapowiadają temperatury do 40 stopni w cieniu. A cień trudno znaleźć
Jamas!
Mieczysław
Oia 23 czerwca 2021
PS O praktycznych rzeczach napiszę później… bo mistrzostwa 🙂