Szalom! Ceny biletów spadły tak bardzo, że nie lecieć to grzech. Zwłaszcza do Ziemi Świętej.

Tym razem bez szaleństw, kombinowania z przejściami granicznymi. Tylko Ziemia Święta. Kolejny raz, ale tym razem przynajmniej lotnisko nowe. Ben Gurion teoretycznie przypisany jest do Tel Awiwu, ale pociąg do Jerozolimy jedzie tylko kwadrans dłużej. O ile nie przyjedziecie w szabas. Moje poprzednie pobyty w Izraelu to albo wyjazd zorganizowany albo południe kraju. Wtedy jakoś nie odczuwałem skutków szabasu. Teraz na żydowski dzień święty trafiłem w najświętszym mieście. Pamiętam jakie protesty wzbudziły u nas niedziele niehandlowe. Sam wkurzałem się latem, bo tyle osób na rowerach i spacerach było nad Wisłą, że nie dało się jechać rowerem. Szabas w Jerozolimie to zupełnie inny poziom. Zaczyna się 18 minut przed piątkowym zachodem słońca (w Jerozolimie 36 minut) a kończy mniej więcej godzinę po sobotnim zachodzie słońca. Komunikacja publiczna kończy pracę jeszcze wcześniej a zaczyna praktycznie w niedzielę. Dotyczy to także lotniska. Jeżeli więc zobaczycie fantastyczne oferty o weekendzie (w naszym rozumieniu pt-nd) w Jerozolimie, to doliczcie sobie koszty taksówek. One mogą jeździć (podobnie jak nieliczne minibusy) z tym, że oczywiście są o wiele droższe. Zamknięte są sklepy, knajpy i bary i generalnie wiatr hula po pustych ulicach. Religijnym Żydom nie wolno wykonywać żadnej pracy: nawet do naciśnięcia guzika w windzie potrzebują szabes-goja. Gdybym nie zatrzymał się w noclegowni z pubem i kuchnią (Abraham Hostel!) poszedłbym spać głodny. W sobotę w Jerozolimie jest czynne jedno muzeum, no i w starej Jerozolimie sklepy chrześcijańskie i muzułmańskie. Działają też autobusy arabskie, więc można pojechać do Betlejem. Tu sobota jest normalnym dniem pracy. Ponoć nieco mniej religijny jest Tel Awiw. Dużo dobrego słyszałem o nadmorskim mieście izraelskim, więc postanowiłem choć na chwilę się zatrzymać zaraz po przylocie, jeszcze przed szabasem. Jednak Tel Awiw nie rzucił mnie na kolana.

Szkło i stal. Tyle słyszałem o klubach i pubach, że postanowiłem sprawdzić co się nad Morzem Śródziemnym dzieje. No i dzieje się niewiele. Dla miejscowych nadal za zimno 🙂 W dzień jeszcze przespacerują się po promenadzie korzystając z okazji by pokazać się w zimowych kreacjach. Polacy i Rosjanie (bo jest nas tu “na słuch” najwięcej) w tym czasie spacerują w krótkim rękawie. Ot, normalka. Wieczorem jest bardziej rześko, więc tym bardziej dla rozgrzewki ruszyłem szlakiem go-go. Nie, żeby od razu bary bardzo rozrywkowe: moje go-go pochodzi od środka transportu. Najlepiej piechotą, bo Tel Awiw nie potrzebuje szabasu: rozkopany strasznie i autobusy chodzą, a raczej stoją sobie a muzom. Spacer plażą do starej Jafy jest ok.

Ale wróćmy do barów. Nie miałem do nich szczęścia. Do jednego mnie nie wpuścili bo byłem za mało lgbt. W innym ochronie/selekcji nie spodobał się mój marokański szesz. Z kolejnego sam wyszedłem, bo okazało się że jest atrakcją dnia jest punkrockowe karaoke… Wreszcie jest lokal: irlandzki St Patrick. Uff, jestem ekumeniczny i mogę w Izraelu pójść do Irlandczyka. Niestety powtarzało się to co w innych lokalach, które omijałem z daleka: muzyka tzw klubowa. No absolutnie nie mój styl.. Żeby to jeszcze chociaż pomieszali z jakimiś klezmerami. I w dodatku nie polewali pintami, tylko w systemie metrycznym. Pół litra Guinnessa smakuje inaczej niż 0.568 litra…
L’chaim!
Szabes-goj Mieczysław
Jerozolima, 8 grudnia, po szabasie
PS. Kilka info jak nie zbankrutować w Izraelu następnym razem, jak już zbiorę wszystkie info 🙂 a tymczasem kilka fotek przedszabasowych.

Podobne wpisy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *