Namaste! Często jestem pytany, co zrobić żeby jeździć. Najważniejsza odpowiedź to trzeba mieć aktualny paszport. No i do niektórych krajów także wizę.
Koniec września mógł mnie przyprawić o zawał. Bilet w ostatniej chwili był. Pieniądze na podróż (o dziwo!) też. I tylko jeden drobiazg. Brak wizy indyjskiej w paszporcie. Sam przekazywałem informację o tym, że teraz to już na subkontynent dojedziemy bez problemów. Po rejestracji internetowej miał dojść do mnie mail, który trzeba było wydrukować i okazać na lotnisku. Mimo upływu trzech dób, byłem na dwa dni przed wylotem w czarnej – powiedzmy – dobie…. Okazało się, że mimo potwierdzenia na stronie internetowej bank nic nie wiedział o opłacie za wizę. Na 54 godziny przed wylotem pojawiłem się więc w ambasadzie przyjmując pozę pokorną i wygląd lichy (to drugie bez specjalnego trudu). Po żmudnej rozmowie werdykt: pan złoży wniosek. No niestety trzeba było mieć wydrukowany. Poprzednia wersja elektroniczna poszła do nie wiadomo którego departamentu. Dwadzieścia minut przed dedlajnem byłem w jeszcze większej dobie niż z rana. Na szczęście dwieście metrów od ambasady była drukarnia. Witamy podróżnego pragnącego do krainy mlekiem, miodem i curry płynącej dotrzeć. – powitał mnie właściciel drukarni. Mamy specjalnie dla Was przygotowany komputer, ikona z linkiem do formularza jest na pulpicie. Dobrze, że wcześniej wypełniałem ten formularz. Zmieniła się chyba tylko jedna kolumna (ech, ta biurokracja) więc nie byłem zaskoczony pytaniami o służbę wojskową, organizacje paramilitarne, milicję, policję, miejsca urodzenia Rodziców i Dziadków, numer buta i rozmiar koszulki… OK, te dwie ostatnie jeszcze nie interesują urzędników (oczywiście indyjskich). Czy byłeś już w Indiach? Byłem. Podaj numer wizy? Ups, przepraszam to nie byłem. Pan z uśmiechem wręczając wydruk rzekł: to ma pan dwie minuty na dotarcie kursgalopkiem do ambasady. Płuca zostawiłem na parkingu, ale zdążyłem. No i najważniejsze, że ambasada dała radę z dnia na dzień. I dzięki temu zaczynam tam, gdzie siedem lat temu nie dojechałem. Bo spóźnił się samolot i nie zdążyłem na pociąg. Teraz myślałem, że przez chwilę śnię. Prułem pustą autostradą tak szybko, że rzeczywiście odsypiałem nocne loty i przesiadki. Przy okazji: dobrze, że słynną Emirates leciałem dwa razy. Na trasie z Warszawy do Dubaju warunki “inflight entertainment” tak słabe, że niektóre autobusy do Warszawy mają o wiele lepszy serwis. No, ale potem rzeczywiście zasługiwali na pochwałę :). Dopiero po zjeździe z autostrady rozpoczęła się azjatycka szkoła jazdy. Kilka fot na szybko wrzucam, bo początek dość mam tutaj intensywny. Póki co zwiedzamy same cmentarze. Akurat jakby ktoś chciał przed Wszystkimi Świętymi temat to ma jak znalazł. Fakt, że nie są to zwykłe cmentarze. Prawdziwe mauzolea ze słynnym Tadż Mahal, na czele. Ale te mniejsze jak Akbar czy Itmad-ud-Daulah zwany Małym Tadżem też dają radę. Czy można spolszczyć na Małego Tadzia? Na pewno nie ma tam dzikich tłumów zbierających się tuż przed wschodem słońca jak u Dużego Tadzia. Ponoć w ciągu dnia minimum to 15 tysięcy zwiedzających. W weekend nawet 50 tysięcy. A właśnie się zaczął weekend.
Namaskara!
Agra 4 (choć u Was jeszcze 3) października
Mieczysław
PS Lista przedmiotów, których nie można wnosić do Tadż Mahal jest czasami zaskakująca. No cóż, co kraj to obyczaj. Nie możemy wnosić statywów (ale kijki do selfie tak), zapalniczek, ostrych narzędzi, komputerów (tablety i telefony ok), nic do jedzenia (butelka wody ok) a także…. ołówków!!! Dobrze, że długopisy są w porządku. W dodatku plecakowicze i torbowicze stoją dłużej w oczekiwaniu na kontrolę…
Wiza do Indii załatwiana elektronicznie kosztuje 60 dolarów i teoretycznie można ją wyrobić w 3 dni. Ważna jest miesiąc i jest jednokrotna. W ambasadzie dostajemy za 232 złote wizę półroczną wielokrotnego wjazdu. Chociaż nie czekałbym do ostatniej chwili 🙂