Gamardżobat!
W ostatniej chwili. Bilet kupiony ok 17. Samolot o 2.30 tej samej nocy. Gutprajs i to z bagażem.
Bilet był do Batumi. Ja wiem, że daleko mi do Filipinek. Zresztą “herbaciane pola Batumi” pewnie lepsze są na pożegnanie. I pewnie ruszałbym powoli gdybym nie przeczytał internetowej strony www.kaukaz.pl. A także gdybym nie zamienił last minute słowa z Markiem (urloplany.pl). Jedź smiało chłopaku nie masz problemu z noclegiem, jeśli tylko nie masz nikogo, kim musisz się opiekować. Biblia podróżników nawet nie wymienia miejscowości w której wylądowałem. Jak się okazało do Artomi można dojechać tylko stopem. Albo mieć mojego farta. Bo akurat kierowca ostatniej marszrutki z cywilizacji mieszka właśnie tam. Wprawdzie kurs kończy kilkanaście kilometrów wcześniej. Ale po załatwieniu wszelkich sprawunków zawozi mnie circa about tam gdzie chciałem. W czasie drogi dojazdowej, mocno po zachodzie słońca, wszyscy w busie pijemy piwo. Przecież kierowca już po fajrancie. Jeszcze tylko krótki test zgodności na temat aktualnej sytuacji geopolitycznej i wyrzucają mnie chłopaki na kwaterce na poddaszu. Metraż większy niż u mnie w domu (to nietrudno). Ale też powiedzieli, że na święto Mariamoba trzeba zerwać się bladym świtem. Niestety posłuchałem. Do miejscówki miałem jakieś 5 kilometrów. I nawet bez machania ktoś mnie zabrał ledwo wyruszyłem. I zaraz potem zostałem poczęstowany (7.30 czasu lokalnego; w Polsce 5.30 kiedy pobudka zagrała…) czaczą i winem. Czacza to miejscowy bimber. A potem się zaczęło. Teoretycznie to święto związane w Wniebowzięciem Marii. Choć oczywiście cerkiew nie ma z tym nic wspólnego. To raczej tradycja rodzinnych spotkań, nawiązująca do kalendarza liturgicznego W kalendarzu prawosławnym ze dwa tygodnie później po naszej MB Zielnej. Zioło też mi proponowali. U mienia takoje szto ty ochujesz. No nie spróbowałem. Za to od samego ranka (mówiłem, że przyjechałem około siódmej trzydzieści?) rozgrywałem swego rodzaju symultanę. Kasparow czy Karpow kilka razy byliby zdyskwalifikowani pomijając jedno ze stanowisk. Ja mimo największych starań chodziłem ruchem konika szachowego. Mówiłem po rosyjsku, angielsku, polsku i włosku (sic!) a i tak nie udało się ominąć stakana czy dwóch. O wypiłeś jego wino! Ale musisz spróbować mojego. Które lepsze? Na szczęście zachowałem trzeźwość (!) umysłu i nie wydawałem parysowych wyroków. Zdążyłem już się zorientować, że nawet polityka nie powoduje takich dyskusji jak to, czyje wino będzie lepsze. Człowiek chciałby napić się wody, jak jakieś zwierzę. Ale woda była tu w śladowych ilościach. Raz nawet nalałem sobie miejscowej borżomi. To znaczy tak wyglądała butelka. Gospodarz z którym czekałem trochę za późno mnie ostrzegł, że jego zdaniem to nie jest woda. Rzeczywiście łyknąłem solidny haust bimbru. Abstynenci nie mają czego tu szukać. Wegetarianie także. Bo baranki (i ze dwie jałówki) ofiarne szły pod nóż jedna za drugą. Więc jeśli ktoś jest wrażliwy, albo uważa, że wszystkie wędliny kupuje się w biedronce, lepiej niech ogląda poniższych zdjęć. Choć oczywiście trudno nie zachwycać się smakiem baraniny gotowanej czy z rusztu. Mięso na pewno było świeże. Jeszcze chwilę wcześniej wcinało trawę.
Gaumardżos!
Mieczysław
Artomi, Pszawetia, Gruzja
28 sierpnia 2016