Barev! Czy jakoś tak. Trudno się tu nauczyć nawet podstawowych zwrotów. I przez pierwszych kilka godzin poważnie zastanawiałem się, po jaką cholerę tłukłem się do Armenii.
Przejazd busem z Tbilisi to nie najlepsza zachęta do odwiedzenia kraju. Postsowieckość boli wybojami na drogach czy wszechobecnymi instalacjami gazowymi. Po drodze opuszczone fabryki, wraki samochodów, porzucone-wydawałoby się- armaty oraz wioski widmo. Można je było zobaczyć po przekroczeniu granicy skręcając w lewo. – To dobrze, powiedział poznany w busie Niemiec. To znaczy, że jest spokój na granicy z Azerbejdżanem. I można spokojnie dojechać do Erewania (Erywania, jak chcą puryści od normalizacji nazw). Samo miasto nie rzuca na kolana. Ale jest świetnym miejscem wypadowym do starych świątyń czy wykutych w skale monastyrów. Te sobie pooglądacie na pocztówkach. Oczywiście niemal w każdej wersji musi pojawić się Ararat. To symboliczna góra dla Ormian. Niestety położona już po tureckiej stronie. Turcy wprawdzie cały czas mają pretensje (jakby im było mało, że dokonali wielkiej rzezi 100 lat temu), że Ormianie wykorzystują “ich” górę w swoim herbie. “Przecież ona do was nie należy”. – “Wy macie księżyc na swojej fladze” odpowiadają dość przytomnie Ormianie. Górę widać nawet ze stolicy. O ile jest dobra pogoda. Nic więc dziwnego, że imieniem nazwano wiele produktów. Jest piwo Ararat, papierosy Ararat i jest koniak Ararat. Napisałem koniak? Oficjalnie (od 1909 roku) nie wolno tego nazywać koniakiem. Jednak gdy pod koniec XIX wieku otwierano fabrykę tego trunku Francuzi z Cognac jeszcze nie zastrzegli nazwy. Ba, jedna z pierwszych nagród przyznanych firmie wspomina nazwę Armeński KONIAK. Teraz jest to Armenian Brandy Company. I jest tam stosowne muzeum. Nie byłbym sobą gdybym nie odwiedził tego przybytku kultury. Trudno zresztą je pominąć, bo leży przy wjeździe do centrum, na wzniesieniu, oczywiście z widokiem na Ararat. Okazuje się, że nie byłem jedynym Polakiem, który je odwiedził. Szkoda, że nie jestem prezydentem, bo dostałbym małą beczułkę trunku. Podobnie jak nasi prezydenci: Wałęsa, Komorowski i Kwaśniewski. Oczywiście wszystkich interesowało w jaki sposób praktycznie odbywa się wręczenie prezentu. Chodzi o – bagatela – 400 do 500 litrów trunku. Okazuje się, że beczka jest ofiarowana symbolicznie. I składowana w sali, żeby sobie destylat dojrzewał. Ale każdy obdarowany może w każdej chwili zadzwonić do firmy. Wtedy zrobią oni specjalną mieszankę i dostarczą butelki pod właściwy adres. Póki co żaden z ponad dwudziestki prezydentów nie zadzwonił. Ja tam nie mam dojścia, ale może ktoś przypomni panu Aleksandrowi o armeńskim depozycie? Jego beczka (środkowy rząd, z prawej) leży w jednym szeregu z Putinową (odwiedzał zakład dwa razy) i Łukaszenkową. Może skończą się złośliwe memy z Finlandią w tle. Koniak może zbudować wizerunek o wiele lepiej, czego przykładem jest choćby Winston Churchill (choć to pewnie zbyt śmiałe porównanie). Jego kontrowersyjną receptą na długowieczność było kubańskie cygaro, armeński koniak i zero sportu. 🙂 W jednej trzeciej zgadzam się z Anglikiem. Brandy mają naprawdę świetne. Paradoksalnie najmniej smakowało mi właśnie to “dyplomatyczne”. Być może podświadomie miałem z tyłu głowy myśl, że tym koniakiem (pozostańmy przy tej nazwie) częstował Stalin uczestników konferencji w Jałcie. A po zakończonym dealu z przyjemnością wysyłał Churchillowi 400 butelek rocznie. Nie mogłem się powstrzymać od myśli, że to niewygórowana cena oddanie sowietom Polski i innych krajów naszego regionu. Za to dziesięcioletni Akhtamar był wyborny. W czasie degustacji posadzono mnie obok Persów (nie kotów, sąsiadów Armenii). Miałem cichą nadzieję, że nie zdegustują wszystkiego. Ale im też smakowało. A po drugim kieliszku dostałem zaproszenie do odwiedzenia ich w Iranie. Żeby się przypadkiem nie zdziwili jak stanę z plecakiem u ich progu :). Persów w Armenii jest sporo. Jak mawiał jeden z barmanów ze zwykłego kiosku z piwem:
-Przyjeżdżają, bo tu się czują dobrze. Mogą pić co chcą i ubierać się jak chcą. –
Zresztą ja też czułem się tu bardzo dobrze. I to najlepiej w najprostszych barach, pod chmurką. Próbowałem wejść do jakichś pubów, ale wszędzie tam jarają jak smoki. Raz nawet wytrzymałem w tym dymie niezły koncert “coverów” Grateful Dead. Wyszedłem w przerwie bo… skończyło się piwo. W barach pod chmurką nie kończyło się nigdy. Mało tego. Podawali je w zmrożonych kuflach. I to w lokalach dworcowych typu stacja Wilanowska (d.Dworzec Południowy). Zastanawiam się w ilu lokalach w Polsce dostanę piwo w zmrożonym kuflu. Tu przy drugiej lub trzeciej wizycie w barze zostałem uznany za swojaka. “Ty choroszyj mużyk, u tiebia wsiegda kniga” powiedział barman. I zaproponował do piwa dobrze schłodzony bimberek. W Polsce jest akcja fejsbukowa “Nie czytasz, nie idę z toba do łóżka”. Tu chyba jest akcja “Nie czytasz? Nie piję z tobą wódki”. Ale jest to raczej akcja nieoficjalna. Musieliśmy pójść na zaplecze, poza zasięg kamer.
Genact!
Mużyk Mieczysław
Erewań, 4 września 2016
PS. Jeśli chcecie odwiedzić Muzeum Brandy Ararat, trzeba koniecznie wcześniej umówić wizytę. Spokojnie przez telefon (+374 10 540000) dogadacie się po angielsku, rosyjsku czy niemiecku. Jedna z przewodniczek (nazwałem ją Lucyna, bo ma polskie korzenie) obiecała, że od stycznia będzie też oprowadzać po polsku. Wizyta kosztuje od 4500 do 10 000 dram (AMD) w zależności od degustowanych trunków. Najdroższa butelka w sklepie kosztowała 158 000 dram. Nawet chciałem kupić :), ale nie przyjmują Mastercard, tylko Visa. www.araratbrandy.com