Boa tarde! Nie ma to jak zacząć od ulubionej Portugalii. I nie mniej ulubionego Porto. Mimo, że niestety nie znam portugalskiego. Choć podjąłem nieporadną próbę nauki.
Najbardziej – prócz melodii języka – spodobało mi się, że już po trzeciej lekcji znałem kilka określeń na dziewczynę: mulher, menina, rapariga, moca … a nie bardzo umiałem powtórzyć liczebniki. Zresztą co tu dużo mówić: liczba moren na metr kwadratowy jest tu imponująca. Ale oczywiście nie dlatego przyjeżdżam do Porto. Lubię patrzeć jak zmienia się miasto.
Dziewięć lat temu spacer po Ribeirze z aparatem większym od paczki papierosów był proszeniem się o kłopoty. Sześć lat temu po kolacji o zmierzchu restaurator sam chciał zamówić dla nas taksówkę “tak na wszelki wypadek”. A teraz…. na Ribeirze (wpisanej na listę Światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO) powstają hostele. I to takie o wyższym standardzie. Jedynym niebezpieczeństwem są strome ulice a ciśnienie podnosi tylko carioca. Taki rodzaj mieszanki kaw, choć ponoć nazywa się też tak mieszkanki (nców?) Rio de Janeiro. Starsi pamietają, że to imię dziewczyny Tolka Banana. Bez kawy nikt nie zaczyna tu dnia. I kosztuje tu od 50 do 80 eurocentów. Czyli około 2 do 3 złotych. W Warszawie taką ceną za espresso (3 zł) może pochwalić się jedynie jedna z knajp w dawnym domu KC. I choć chwała za cenę, to duuużo brakuje im do dobrego espresso.
Bo dobra kawa (także carioca) musi być mocna jak śmierć, czarna jak noc, gorąca jak ogień i słodka jak miłość 😉
Ate logo!