Buna diminata. Wróciłem do Mołdawii. W Kiszyniowie świętowałem Narodowy Dzień Wina. Przez dwa dni.
Ufff…. powiem, że z ulgą wróciłem do Kiszyniowa. Może jeszcze kiedyś zawitam na lewy brzeg Dniestru (raczej do twierdzy Bendery – to nawet nie przekroczę rzeki), ale to jak trafię na dobrą pogodę. Bo na razie przechodzi tu jakiś cholerny front a na kolejne dwa dni do wylotu zapowiadają śródziemnomorskie cyklony. Nic to. W niedzielę błysnęło nawet nieco słońca, ale deszcze opóźniły sobotnie rozpoczęcie festiwalu. Oficjele, główni producenci najważniejszego mołdawskiego produktu eksportowego i najlepszy zespół folk na rozpoczęcie. Takie nasze Mazowsze – być może kiedyś wpadną na wspólny koncert do Karolina. Ale tymczasem byłem absolutnie pod wrażeniem.




I to zanim jeszcze wpadłem w wir degustacyjny 🙂 Zawsze w czasie takich imprez mam dylemat: czego spróbować? Bo przecież nikt na taką imprezę nie przywozi swoich nieudanych produktów. Myślę, że w takim przypadku najlepszym rozwiązaniem jest zacząć od stoisk z najładniejszymi kobietami za ladą. Jasne, że z każdą chwilą degustacyjną ten plan ma swoje minusy. Ale nie w Mołdawii.




Kobiety tu ładne, ale wino polewali głównie mężczyźni. No i pamiętajmy, że kilka stoisk zajęli tu producenci ,,divin” -ów jak ochrzcili swój koniak/brandy miejscowi. W ramach festiwalowego pakietu (ok 50 zł) masz możliwość degustacji 12 kieliszków wina. Albo brandy. Powiem szczerze: nie było łatwo. Do tego stopnia, że wczoraj wieczorem zostały mi jeszcze trzy próby a już policja zaczęła zamykać stoiska. Fakt, akredytacja prasowa sprawiała, że nie na wszystkich stoiskach prosili mnie o karnet degustacyjny, żeby odhaczyć wizytę. Ale niektórzy w ogóle nie zwracali na to uwagi i turystów traktowali nieco inaczej 😛 Inna rzecz, że tutaj taniej jest się napić niż zjeść.

Niewielka perliczka, gdzie jest więcej zabawy i ogryzania kosteczek niż jedzenia, kosztuje tyle co pół litra dobrego, pięcioletniego divina VSOP. Prosiak, fachowo przygotowany przez Wowę, kosztował jeszcze więcej. Jak mawiał klasyk: piję i czuję, że oszczędzam.
Drugim powodem niewykorzystania do końca karnetu był bogaty program kulturalny. Wprawdzie zacząłem piątek od teatru (gastronomicznego) ale potem muzyka na najwyższym poziomie. Nawet zwróciłem uwagę na koncert akordeonowy w Sali Organowej. Ale ubrany byłem raczej turystycznie a nie koncertowo. Na pewno nie na koncert klasyczny. Spotkany kolega dodał otuchy: tu na ubiór nikt nie zwraca uwagi. Nawet jak weszliśmy spóźnieni (a ja bez biletu) to odźwierna widząc prawdziwych fanów muzyki wpuściła nas na salę. I rzeczywiście. Obok siedział jakiś gość w czarnej puchówce, chociaż było na sali było ciepło.

Moja koszula (dobrze, że nie byłem w sandałach) zupełnie nie robiła wrażenia. Do tego stopnia byliśmy rozzuchwalenia, że następnego dnia wbiliśmy do opery. Na koncert galowy. I rzeczywiście niektóre kobiety ubrane były galowo. Ja jak zwykle, trochę się wpasowałem w taki postsowiecki styl. Kobiety ubrane są elegancko, a mężczyźni w odświętnych dresach. A przerwie eklerka (w foliowym woreczku) i pięćdziesiątka koniaku – w kieliszku. Norok!
Winny Mieczysław
Kiszyniów 6 października 2025