Joregelt! Gdyby Scott McKenzie śpiewał swoją piosenkę w nieco innym czasie mogłaby ona brzmieć tak: If You going do Debreczyna, You should to wear some flower in Your hair… Tyle, że w San Francisco podobnie jak w Kalifornii – co znamy także dzięki przebojowi Alberta Hammonda – nigdy nie pada deszcz. A w Debreczynie i owszem. Po ostatniej fali upałów normalnie przyjąłbym to z radością. Ale tu z oczywistych względów trochę mnie to przybiło. No bo jak to tak fetować Świętego Stefana, głównego świętego Madziarów, w strugach deszczu? Zwłaszcza, kiedy po przylocie korzysta się ze środków komunikacji miejskiej Budapesztu. Przejazd z lotniska do stacji Nyugati to prawdziwa podróż w czasie. W autobusie i metrze można chyba kręcić bez specjalnych scenografii sceny socrealistyczne. W przejściu podziemnym dworca: okres pierwszej transformacji – czyli kapitalizm łóżek polowych. Człowiek może zatęsknić za starym Dworcem Zachodnim w Warszawie. Możemy kupic do wyboru do koloru: majtki, spodnie, biustonosze, telefony (no, telefonów komórkowych to 25 lat temu nie było), buty, skarpety… Na to wszystko nakłada się specyficzny aromat tłuszczów złożonych i niejednokrotnie użytych przy hamburgero-pizzo-kebabach. Te ostatnie są chyba nawet halal. Nawet okupujący poczekalnie koczownicy przypominają handlarzy ze wschodu sprzed ćwierćwiecza. Naprawdę warto było przejechać się do centrum Budapesztu i z powrotem. Bo jak się okazało, pociąg do Debreczyna przejeżdża przez lotnisko. Tego nie sprawdziłem. Brawo ja! Człowiek tak zadowolony, że nie musi pół doby w “Batorym” spędzać, że sobie dodatkowo pojeździ pociągami wte i wewte. Od razu się też poczułem jak u siebie, bo też za cholerę nie wiadomo jaki bilet na jaki pociąg (a w ciągu paru minut odchodziły ze trzy w tym kierunku!) trzeba kupić. Oczywiście musiałem dopłacić. Oczywiście kanar na widok banknotu wywrócił oczami, że nie ma wydać. Coś tam wyszarpałem z rezerwy drobnych. Swoją drogą: jak to jest, że w krajach postkomunistycznych sprzedawca albo nie ma wydać, albo “mogę być winna grosik?” Pomijam tu klasyczne wyłudzanie napiwków. Człowiek ma ochotę chodzić z woreczkiem miedziaków, żeby złośliwie sypnąć groszem. Tak czy inaczej musiałem dopłacić z tysiączka. Dobrze, że forintów. To w lepszym barze ze trzy piwa. W barze lokalnym (raczej tylko dla mężczyzn) nawet pięć. I to w samym centrum Debreczyna, który okazał się zaskakująco czystym i miłym miasteczkiem. Nowoczesne tramwaje, niczego sobie główna ulica i stadion, którego nie powstydziłaby się nawet Jagiellonia Białystok. A i pan Michał Probierz (dla niewtajemniczonych: trener Jagi) nie narzekałby, że nie ma lotniska. Za to ja, jako malkontent tylko narzekam. Ja rozumiem, że w Debreczynie trwa Festiwal Kwiatowy. Ponoć są tacy, którzy kwiaty podlewają. Ale dlaczego trzeba je podlewać, i to z nieba, w czasie przeznaczonym na paradę? Mam nadzieję, że wkrótce tu się wypogodzi, inaczej wsiąknę (nomen omen) na dobre…
Kosont!
Mieczysław
Debreczyn 20 sierpnia 2015
PS Z okazji święta narodowego w niemal wszystkich witrynach znajdziemy takie chleby przepasane narodowymi barwami Węgier. Zaprzyjaźnionym Bratankom najlepsze życzenia! Ciekawe czy piłkarze naszego mistrza kraju też dziś potraktują mistrza Madziarów świątecznie.